O bezdomnych, którzy zostali mistrzami Polski w piłce nożnej
Autorstwo / redakcja: Anna Monkos, Jakub Michalak   
poniedziałek, 07 czerwca 2004 13:58

O bezdomnych, którzy zostali mistrzami Polski w piłce nożnej

Anna Monkos, Jakub Michalak

Gazeta Wyborcza, 07.06.2004
www.gazeta.pl/sport

Może gdyby nie ta piłka, leżałbym teraz gdzieś pod fontanną i szarpalibyście mnie za rękaw, żeby mnie obudzić… — zastanawia się „Mały”. Kiedyś grał w drugoligowym Górniku Wałbrzych, trenował go Włodzimierz Ciołek. Potem się stoczył. Niedawno został mistrzem Polski bezdomnych. Wraz z z kolegami z wrocławskiego Schroniska św. Brata Alberta.

W środowy wieczór wszyscy żyją finałem Ligi Mistrzów. Znów obejrzą go razem, na portierni Schroniska im św. Brata Alberta. Do rozpoczęcia transmisji pozostało jeszcze pół godziny, ale oni i tak wpatrują się już w telewizor. Artur siedzi na kanapie, Rysiek na podłodze oparty o ścianę. Tylko „Mały” z rękami w kieszeniach stoi w głębi pokoju. Są nieufni, wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, nie wiedzą, czego się spodziewać po obcych. Trwa nienaturalna cisza.

Pierwszy odzywa się siedzący za biurkiem opiekun schroniska Maciek. — Na turnieju finałowym mistrzostw Polski bezdomnych w Pleszewie mówili mi: „Słuchaj, oni są świetni. Skąd ty ich wziąłeś?” „Ze schroniska” — odpowiadałem. „Mamy tu 200 osób. Jest w czym wybierać”.

Wszystko zaczęło się cztery lata temu, gdy Maciek wymyślił, że piłka będzie jednym z głównych elementów pomagających jego podopiecznym wrócić do normalnego życia. Wtedy po raz pierwszy pojechali na mistrzostwa Polski ludzi bezdomnych. I od razu zajęli pierwsze miejsce. — Od tego czasu gramy, gdzie się da — Maciek stara się podtrzymać rozmowę. — Raz wystawiliśmy nawet drużynę na turniej supermarketów.

— Tak właśnie było — uśmiechają się pozostali. — Pojechaliśmy jako Drużyna Brata Alberta. Organizatorzy odcięli „brata” i została Drużyna Alberta. Jest taki dom handlowy i tylko dlatego pozwolili nam zagrać.

Zbyt eleganccy

Podczas tamtego turnieju nikt nawet nie przypuszczał, że są bezdomni. Bo na boisku nie widać żadnej różnicy. Maciek zadbał o wszystko, zorganizował im koszulki, korki. — Wychodząc na boisko, zapominamy na chwilę o swojej sytuacji. O tym, że jesteśmy bezdomni, że nie mamy domu… — z głębi pokoju odzywa się głos „Małego”. — Dzięki opiekunom i piłce nożnej jesteśmy teraz tutaj, wszystko jest z nami dobrze. Może gdyby nie ta piłka, leżałbym teraz gdzieś pod fontanną i szarpalibyście mnie za rękaw, żeby mnie obudzić…

— No właśnie, a na mistrzostwach Polski powiedzieli nam, że jesteśmy zbyt eleganccy jak na bezdomnych — włącza się Rysiek. — I dlaczego? Bo nie chodzimy w roboczych drelichach?! Nie jesteśmy obsikani, brudni, zawszeni? — wylicza z goryczą w głosie. — A przecież nasza noclegownia jest taką namiastką domu. Staramy się dbać tutaj o higienę. Wszyscy się nawzajem pilnująą.

Do organizatorów tegorocznych mistrzostw Polski mają więcej zastrzeżeń. Czują się skrzywdzeni, tylko jeden z nich dostał powołanie na Homeless World Cup w Göteborgu. — A przecież byliśmy najlepsi na całym turnieju! — przekonuje Maciek. — W Pleszewie przez cały czas wszyscy nas chwalili, nazywali kozakami. W finale ograliśmy 10:4 Rybnik, w którym w większości grają reprezentanci Polski. A teraz co? Tylko jedno powołanie…

Reszta, słysząc o mistrzostwach świata, niesamowicie się ożywia. Każdy chce coś dodać. Marzyli o wyjeździe do Göteborga. — To był jakiś przekręt! — przekrzykują się. — Powołania dostali ci, co mieli dostać. To było z góry ustalone. Chodzi pewnie o pieniądze. Za taką drużyną narodową idą jakieś dotacje i trenerowi kadry opłacało się wziąć swoich chłopaków.

W telewizji rozpoczyna się finał Ligi Mistrzów, ale oni żyją już tylko swoimi opowieściami. Są podekscytowani tym, że ktoś chce ich wysłuchać. Po początkowej nieufności nie ma już śladu. W rozmowach coraz częściej przewijają się wątki osobiste. Najpierw w żartach. W noclegowni są sami, ale każdy z nich ma gdzieś rodzinę. — Zgadza się. I alimenty… — uwaga Ryśka wywołuje wybuch śmiechu.

Tylko „Mały” się nie śmieje, obserwując resztę z głębi pokoju. — Mam żonę i dwie córki… Przebywam tu, bo tam się nie układa — zwierza się. — Pomagam rodzinie w ten sposób, że pracuję we Wrocławiu, i tylko czasem tam do nich jeżdżę. Zawożę im pieniądze.

W grafiku do końca miesiąca

Na portierni zjawia się Łukasz, najmłodszy piłkarz w drużynie. Nie ma jeszcze trzydziestu lat. Zdejmuje plecak, nieśmiało siada na skraju kanapy. — Spóźnił się, bo pracuje na popołudniówce — tłumaczy Maciek. — Zatrudnili go w Castoramie po tamtym turnieju domów handlowych. Dyrektor, który też jest zapalonym piłkarzem, zaproponował mu pracę.

Łukasz podpisał umowę na trzy miesiące. Koledzy z drużyny pytają go, kiedy wygasa. — Widziałem, że jestem w grafiku do końca miesiąca, a to już jest po upływie umówionego terminu. Więc pewnie chcą zostawić mnie na dłużej — mówi z nadzieją w głosie.

— Bo u nas, jak się nie pracuje, to się nie je — wtrąca „Mały”. — Chcemy wychodzić z bezdomności, a nie trwać w tym stanie w nieskończoność.

Początki były bardzo trudne. Kiedy człowiek zjawia się w noclegowni, jest jak dziecko. Trzeba go wziąć za rękę i wszędzie zaprowadzić. Jest zagubiony, bezradny, wpada w niesamowity marazm. — Bywało, że umawiałem się z nimi na stadionie, zaraz obok schroniska. Przychodziłem tam na czas i… byłem sam — opowiada Maciek. — A chodziło tylko o zwykły trening… Więc co dopiero z samodzielnym szukaniem pracy?! Ludzie stąd chcą iść do pracy, ale im bliżej dnia, w którym mają ją zacząć, tym bardziej się tego boją. W końcu wymyślają niestworzone powody, żeby zostać w schronisku. Z nimi było tak samo. Bali się wszystkiego, co nowe.

Większość z nich pracuje teraz dzięki piłce. Artur i czterech innych chłopaków z drużyny — we wrocławskim AZS. Na początku odpracowywali tam udział w zawodach, bo nie było ich stać na zapłacenie wpisowego. Potem ktoś potrafił docenić, że pracowali sumiennie, więc zostali tam na dłużej. — Dla Artura praca jest silną motywacją do tego, żeby nie pić. Jest czynnym alkoholikiem, ale od roku już nie pije — podkreśla Maciek.

Nagle z telewizora dobiega podekscytowany krzyk sprawozdawcy. Właśnie Porto strzeliło bramkę. Oni na chwilę odrywają się od swoich problemów. — Kurde, nigdy nic nie grają, a zawsze strzelają bramki — denerwuje się Łukasz. A „Mały” w swoim stylu krzyczy do chłopaków: — A w STS-ach postawiliśmy na Monaco! No co, nie było tak?!

Śmieciarzu, podnieś to!

Znają się na piłce. Nie tak dawno, kiedy prowadzili jeszcze normalne życie, grali w profesjonalnych klubach. „Mały” w drugoligowym Górniku Wałbrzych. — Stare dzieje… — zamyśla się. — To był początek lat 90. Moim trenerem był wtedy Włodek Ciołek… Grałem u niego na pomocy.

— Pewnie dawali ci buty na koturnach, co? — żartuje reszta, ale on nie zwraca na to uwagi. — W składzie był też Piotrek Włodarczyk, ten, co teraz strzela dla Legii… — dopowiada jednym tchem.

Łukasz też ma za sobą piłkarską przeszłość. Grał w trzecioligowej kiedyś Rokicie Brzeg Dolny. Po szkole było wojsko i praca, której nie dało się pogodzić z treningami. — Piłka zeszła na dalszy plan. A potem to już był tylko jazz, znaczy alkohol, doszły problemy w domu, nie układało mi się z żoną… Później był taki czas, że mieszkałem u kumpla we Wrocławiu, ale on mnie okradł. Już nie miałem dokąd pójść, trafiłem do Brata Alberta — wyjaśnia.

Po dwóch latach Łukasz jest już innym człowiekiem. Nie lubi wracać do swoich początków w schronisku. Teraz dzięki grze w piłkę przestał pić, ma pracę. Próbuje na nowo zbliżyć się do swojej rodziny. — Łukasz od jakiegoś czasu robi takie przymiarki. Czasem śpi u nas, czasem u mamy — opowiada Maciek, opiekun schroniska. — Przygotowuje sobie takie miejsce, gdzie mógłby kiedyś wrócić.

Ta sama piłka, która Łukaszowi dała nadzieję, Ryśkowi zabrała wszystko… Dziś siedzi skulony na podłodze, w szarym dresie, schodzonych klapkach. Jest najstarszy z nich wszystkich, ma 45 lat. I uśmiech dziecka, jakiś przestraszony, niepewny. — W młodości byłem dobry — zaczyna swoją opowieść — Na początku grałem w trampkarzach, w Śląsku Wrocław, później w PKS Odra. I wyjechałem z Wrocławia, grałem w lidze okręgowej w Stoczniowcu Płock. Nawet z Dmoszyńskim byłem w jednej drużynie [Krzysztof Dmoszyński jest dziś prezesem Wisły Płock — red.]. W tamtych czasach miałem dobrą pracę, rodzinę. Normalne życie. Ale w pewnym momencie zacząłem pić. Może dlatego, że miałem za dużo pieniędzy. A te pieniądze to też z gry w piłkę. I z dobrego etatu, bo to komuna jeszcze była. Zacząłem pić i się stoczyłem… Skończyła się dobra praca, skończyło się wszystko.

Mówi wpatrzony w sufit, z twarzy nie schodzi mu uśmiech niemocy. — Trafiłem do wojska, a tam było jeszcze gorsze pijaństwo. Picie na amen. A po wojsku przeżyłem wszystko — spanie pod mostem, na klatkach schodowych. Nawet kanały… Do Wrocławia wróciłem w 1997 roku. Trafiłem na Strzegomską do schroniska, potem była noclegownia na Kościuszki i w końcu znalazłem się tutaj — kończy Rysiek.

— Samo życie — wtrąca Maciek. — A na turnieju wytykają mu, kurde, że dobrze wygląda i ma pracę.

— Teraz wszystko się zmieniło — zapewnia Rysiek. — Poukładałem sobie stosunki rodzinne… Mam przecież 15-letnią córkę. Pracuję na dworcu. Jestem sprzątającym, tak to się nazywa… Czasem zdarza się, że ludzie do mnie podchodzą, trącają i mówią: „Śmieciarzu! Podnieś to”. Ja się wtedy nie obrażam. Mogą mnie nazywać śmieciarzem, w sumie to jestem śmieciarzem.

Alkohol pomaga rozwiązać wiele spraw

— Ale ja wierzę w to, że teraz będzie coraz lepiej — Rysiek patrzy z nadzieją na swojego opiekuna Maćka, jakby szukając u niego potwierdzenia tych słów. — Ten rok wiele zmieni, ale jak będzie, to czas pokaże. Ja nie planuję za daleko, bo wielokrotnie się rozczarowywałem… Gra w piłkę rzeczywiście mobilizuje. Nie będę już pić. Wtedy musiałbym stąd odejść, wrócić na klatki schodowe…

Wzrok Ryśka błądzi ciągle po pokoju. Na szafce stoją puchary, jakie zdobywał z kolegami już w nowej drużynie. Tej, która skrzyknęła się tu, w noclegowni. Tuż obok, na tablicy ogłoszeń, wzrok przykuwa wielki napis: „Alkohol pomaga rozwiązać wiele spraw…”. I dalej wyjaśnienie, już mniejszym drukiem: „Rozwiązuje stosunki z rodziną, pozbawia pracy, pieniędzy, dachu nad głową. Nie rozwiązuje tylko żadnych problemów”.

Za oknem jest już zupełnie ciemno. Żaden z nich nie czeka na drugą połowę finału Ligi Mistrzów. Łukasz bierze plecak i wychodzi, zaraz po nim Artur i „Mały”. „Rysiek jakby nieobecny, wreszcie podnosi się z podłogi, idzie do swojego łóżka. Na portierni robi się pusto.

Maciek przeciera oczy, zmęczony sięga po zeszyt. Zaznaczy w nim, kto nie wróci na noc. — Nie możemy wpuścić nikogo, kto jest pijany. Takie są zasady — wyjaśnia. — Tu nie wolno pić. Kto pije, od razu wylatuje z drużyny i noclegowni.

Kiedy tydzień po spotkaniu dzwonimy do noclegowni, żeby umówić się na wspólne zdjęcie chłopaków z zespołu, głos Maćka łamie się: — Będzie problem, żeby ich wszystkich zebrać. Artur znów pije. Znów zabrakło motywacji…

© Gazeta Wyborcza

 
 

Nowości na naszych kanałach YouTube




 

Nasze wpisy na Facebooku

 
 
-->